poniedziałek, 27 lutego 2012

Komnata 12: Rozbroić ego


Na końcu była rakieta, a właściwie rakietowy pocisk balistyczny. Stał w ciemny silosie pod ziemią, kiedy podczas ćwiczeń otwierano klapy silosu słychać było jakby zgrzytliwy szept. Na boku rakiety znajdował się napis: LGM-118A Peacekeeper oraz biała pięcioramienna flaga armii Stanów Zjednoczonych.
Rakieta zaczęła maleć, zamieniając się w lufę czołgu, kaliber 105 mm. Kiedy lufa wypluwała pociski robiła się potwornie gorąca, a z jej otworu buchały kłęby siwego dymu. Huk wystrzału długo unosił się w powietrzu, tak jakby był wręcz materialny.
Lufa czołgu zadrżała i zaczęła się kurczyć, by po chwili przekształcić się w sztucer. Drewniana rękojeść dobrze pasowała do dłoni, muszka – szczerbinka, palec na spuście. Siła odrzutu, odczuwalna była w całym ciele.
Sztucer zaczął wirować wokół własnej osi tak szybko, że nie było go widać, został tylko kształt. Kiedy wyhamował stał się mieczem.

 Rękojeść wykonana była z rzeźbionej kości słoniowej, ornamenty na klindze sprawiały, że miecz wydawał się lżejszy, niż był w rzeczywistości. Ostrze było obustronne, po środku grube na trzy milimetry na bokach cieniutkie, prawie niewidzialne. Można było mieć wrażenie, że krawędź znika, rozpływa się w powietrzu zamieniając się w ulotną mgiełkę, parę wodną, coś bez kształtu, coś co mógłbyś rozproszyć mocnym dmuchnięciem -  to był początek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz