piątek, 4 stycznia 2013

Komnata 18: Postój

Wojtek od lat planował podróż życia. Za pół roku miał skończyć pięćdziesiąt lat i czuł gdzieś w kościach, że jeśli nie wyruszy teraz to już nigdy nie zrealizuje swojego marzenia. Filipiny znał jak własną kieszeń, w teorii oczywiście. Obudzony w nocy recytował z pamięci: Stolica – Manila, Najwyższy szczyt – Apo 2954, Największe jezioro – Laguna de Bay, potrafił tak godzinami.
Był zadeklarowanym „filipinomaniakiem”, wśród znajomych krążyła o tym nawet pewna anegdota:
Kiedyś na imieninach kolegi z pracy, wypił trochę za dużo. Po alkoholu jego filipinomania zmieniała się w filipinofilię.

Przy stole obok niego siedział bogu ducha winny Witek, młodszy księgowy w jego biurze. Wojtek rozpoczął delikatnie od historii uzyskania niepodległości Filipin od USA w lipcu 1946 roku. Witek, kiwał mądrze głową, nie chciał sprawić przykrości starszemu koledze więc słuchał go z niekłamaną uwagą. Wow, facet ma prawdziwą pasję – pomyślał nawet. Jednak po dwóch godzinach książkowego wykładu zrobił się senny, kiwał wprawdzie głową, ale już w ogóle nie słuchał. Po trzech godzinach przestał kiwać, a po czterech zasnął. A Wojtek był w transie, coraz żywiej gestykulując opowiadał o palącym problemie prostytucji wśród nieletnich na Filipinach… Potem, jak to zwykle bywa, ktoś zrobił fotkę na której Wojtek z czerwonymi policzkami opowiada coś z przejęciem, śpiącemu obok Witkowi. Fotka trafiła potem gdzieś na serwer firmowy, a do Wojtka przylgnęła etykieta filipinofila-gawędziarza.
Wydaje się, że ta historia ze zdjęciem nie miała wpływu na dalszy bieg wydarzeń, ale na pewno zdziałała na Wojtka mobilizująco. W czwartek po południu, pojechał do centrum i zarezerwował lot na Filipiny.
Dwa tygodnie później, z niewielką walizką wsiadł do taksówki i powiedział sakramentalne: „Na Okęcie, proszę”.
Podróż przebiegała bez większych kłopotów, do czasu międzylądowania w Pekinie. Tam okazało się, że na Morzu Południowochińskim panuje huragan tropikalny i wszystkie loty zostały wstrzymane aż do odwołania. Wojtek dostał mały pokoik w hotelu i talon na sajgonki – dwa dni przymusowego postoju. Zmęczony podróżą zasnął w mgnieniu oka. Rano ogolił się, zjadł lekkie śniadanie i ruszył w miasto. Podziwiał, zwiedzał, rozmawiał, jadł… Pekin wydawał mu się nieskończony. Do pokoju wrócił późną nocą, usiadł na łóżku i w świetle nocnej lampki przeglądał przewodnik po mieście. Plan na jutro był prosty: Zakazane Miasto, potem szybko z powrotem na lotnisko, huragan przekształcił się w burze i można było lecieć. Wstał wcześnie i koło dziesiątej wszedł na teren pałacu cesarskiego. Obejrzał Pawilon Najwyższej Harmonii, potem usiadł na ławce i po prostu siedział. Wiedział, że jeśli nie wstanie teraz to nie zdąży na samolot, ale nie wstał, siedział… Do Polski wrócił po trzech tygodniach, a Filipiny dalej znał tylko z książek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz